[ Pobierz całość w formacie PDF ]
LIZ FIELDING
Ideał
bez skazy
ROZDZIAŁ PIERWSZY
To była kompletna głupota, Nash Gallagher wiedział
o tym doskonale. I wcale nie zamierzał zostać tu dłużej,
niż to konieczne. Ot, po prostu, przejdzie się jeszcze raz
po terenie, ostatni raz rzuci okiem na ogród i niech buldo
żery robią swoje.
Ostatecznie ogrody nie są czymś wiecznym. Koniec.
Kropka. Powinien był o tym pamiętać.
Tylko skąd, do diabła, ten tępy ból w okolicy serca?
Był pewien, że pożegnanie z ogrodem dziadka będzie
zwykłą formalnością. A jednak... Cóż, widocznie staru
szek znał go lepiej, niż mogło by się wydawać...
Zahaczył rękawem swetra o gałąź, wyciągając ze ście
gu kilka długich, kolorowych nitek. Zaklął pod nosem. Na
trawę spadło parę dojrzałych brzoskwiń.
Drzewko brzoskwiniowe...
Ukłucie w sercu odezwało się ponownie.
Pamiętał, jak w dzieciństwie przybiegał tu co rano
i sprawdzał, czy owoce nadają się już do jedzenia. Senne
bzyczenie pszczół, słodki brzoskwiniowy zapach i mo
ment, w którym zanurzał zęby w delikatnym, soczystym
miąższu...
Wspomnienie jak żywe stanęło mu przed oczami i nie-
mai poczuł, jak po policzkach spływa lepki, aromatyczny
sok. Podniósł rękę, by otrzeć twarz i po chwili, zły na
samego siebie, ruszył do przodu.
- Jesteś kompletnym idiotą, stary! - odezwał się cicho.
- To kwestia dwóch, najwyżej trzech tygodni, a potem po
ogrodzie pozostanie tylko wspomnienie. Taka jest kolej
rzeczy.
Całkowicie zajęty swoimi myślami, ruszył dalej,
w stronę drewnianych altanek stojących w głębi ogrodu.
Kilka małych, burych kociaków rozpierzchło się na
wszystkie strony. Ich matka, duża leniwa kocica, odpro
wadziła go nienawistnym spojrzeniem.
Nagle usłyszał świst. Odwrócił głowę, kiedy raptem coś
dużego i intensywnie czerwonego przeleciało koło jego
lewego ucha, z impetem trafiając w okno altanki. Szyba
pękła z trzaskiem.
- A to co znowu? - syknął z wściekłością. Czy ten
cholerny dzień naprawdę nigdy się nie skończy?!
Ostrożnie, uważając, by się nie pokaleczyć, wsadził
głowę przez drewnianą framugę okna. Minęła chwila, za
nim zrozumiał, co widzi. Wśród kawałków rozbitej szyby
leżała sobie spokojnie duża, kolorowa piłka.
Schylił się, by po nią sięgnąć. Przez chwilę przyglądał
się jej bezradnie, jakby ważąc w rękach ciężar i próbując
jednocześnie znaleźć w myślach kilka dosadnych epitetów
pod adresem jej właściciela. Gdyby tylko dorwał go teraz
w swoje ręce!
- Mamo, Clover znowu przerzuciła piłkę przez ogro
dzenie! - Do uszu Stacey dobiegło rozpaczliwe wołanie
jej młodszej córki.
Przytrzymując jedną ręką klamkę świeżo pomalowa
nych drzwi, drugą zaś śrubokręt, westchnęła z rezygnacją.
- Powiedz jej, że musi chwilę poczekać! - odkrzyk
nęła.
Konieczność dokonania jakichkolwiek prac porządko
wych lub remontowych zawsze doprowadzała ją do szew
skiej pasji. Co innego wypielić wszystkie grządki
w ogródku czy upiec pyszne kruche ciasto z konfiturą
brzoskwiniową... O tak, w tym była naprawdę dobra. Ale
ilekroć sięgała po młotek, śrubokręt czy inne, równie bar
barzyńskie narzędzie, okazywało się, że ma co prawda
dwie ręce, ale niestety, obie lewe. Zdaje się, że i tym razem
więcej farby miała we włosach i na ubraniu, niż było na
jej drzwiach.
- Mamusiu..!
- Co tym razem?! - Śrubokręt wyśliznął się z jej ręki
i zatoczywszy szeroki łuk, z hukiem wylądował pod kre
densem z rodową porcelaną. Stacey zaklęła w duchu.
Sięgając do kieszeni po drugi, ostatni już śrubokręt,
przypomniała sobie wołanie córki.
- O co chodzi, Rosie?
- Właściwie to już nic... -1 za chwilę: - Clover mówi,
że nie ma problemu i że sama wyciągnie piłkę.
- W porządku... - Odkrzyknęła, próbując równocześ
nie skupić się na przykręceniu jednej z wiecznie wypada-
jących z zamka śrubek. Dopiero po chwili dotarł do niej
sens usłyszanych słów. - Co takiego!?
Gwałtownie odwróciła się w stronę obu córek z wyra
zem najwyższej dezaprobaty w oczach. Śrubokręt za
zgrzytał nieprzyjemnie i na świeżo pomalowanej powierz
chni pojawiła się długa rysa.
Przez moment stała, w osłupieniu przyglądając się
drzwiom i nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Dopiero
po chwili z jej ust posypała się cicha wiązanka dosadnych
epitetów, których z pewnością jej córki nie powinny
słuchać.
Poczuła, że chce jej się wyć. Ale na taki luksus nie
mogła sobie przecież pozwolić.
Odłożyła śrubokręt na miejsce, zamknęła skrzynkę na
narzędzia i wciągnąwszy głęboko powietrze, wyszła do
ogrodu.
To jeszcze nie koniec świata, powtarzała sobie w du
chu. Któregoś dnia uda jej się przecież skończyć ten cho
lerny remont! Na pewno uda jej się w końcu poprzykręcać
wszystkie głupie śrubki, przykleić porządnie tapetę i do
kończyć malowanie ścian. Uda się, bo przecież nie ma
innego wyjścia.
Mikę... Och, ten Mikę... Dlaczego nigdy nie potrafił
skończyć tego, co zaczął? Dlaczego zawsze wszystko mu
siało czekać do jutra?
- Mamusiu, Clover naprawdę tam idzie! - Wołanie
młodszej z córek wyrwało ją z zamyślenia. Przyspieszyła
kroku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]