Lessing Doris - Idealne matki (2013), n.pondro

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  IDEALNE MATKI
N
iewielki cypel, na którym roiło się od kafejek i restauracji, oblewało rozbrykane, acz
bezpieczne morze, nie to co prawdziwy ocean, który ryczał i przewalał się za wejściem do
zatoki i odgradzającymi ją skałami nazywanymi – nawet na mapach – Zębami Baxtera.
Kim był Baxter? Dobre, często zadawane pytanie. Odpowiedzi udzielała oprawiona
w ramki, zręcznie postarzona kartka papieru wisząca na ścianie restauracji U Baxtera
usytuowanej w najlepszym, najbardziej prestiżowym miejscu na samym końcu cypla.
Kartka informowała, że sala w głębi lokalu była niegdyś szopą Billa Baxtera, którą
wybudował własnymi rękami z cegły i trzciny. On sam był niestrudzonym podróżnikiem
i wilkiem morskim, który natknął się przypadkiem na tę rajską zatokę i mały skalisty
cypel. Wcześniejsze wersje legendy napomykały jeszcze o pokojowo nastawionych
i gościnnych tubylcach. Kiedy pojawiły się w niej Zęby Baxtera? Człowiek ten
niezmordowanie badał okoliczne wybrzeże i wyspy. Gdy powierzył swój los maleńkiej
łupinie, którą własnoręcznie skleił z wyrzuconych na brzeg desek, morze poniosło go
pewnej księżycowej nocy do tych siedmiu czarnych skał. Widział stamtąd wyraźnie swój
mały domek z latarnią sztormową, równie niezawodną jak latarnia morska, wskazującą
drogę do zatoki małym statkom zdolnym przepłynąć przez rafę.
Restaurację U Baxtera otaczały teraz wysokie drzewa osłaniające stoliki i krzesła,
a poniżej, z trzech stron, było przyjazne morze.
Biegnąca przez zarośla ścieżka prowadziła do ogrodu restauracji. Pewnego popołudnia
ruszyło tym łagodnym podejściem sześć osób: czworo dorosłych i dwie małe dziewczynki,
których radosne piski brzmiały niczym pokrzykiwanie mew.
Przodem szło dwóch przystojnych mężczyzn, nie młodych, lecz jedynie złośliwiec
oceniłby, że są w średnim wieku. Jeden utykał. Za nimi podążały dwie równie przystojne
kobiety około sześćdziesiątki – ale nikt nie nazwałby ich starszymi paniami. Złożyli torby,
zawiniątka i zabawki przy stoliku, który najwyraźniej dobrze znali. Byli eleganccy
i promienni, jak to ludzie, którzy potrafią korzystać ze słońca. Usadowili się. Opalone,
jedwabiście gładkie nogi kobiet były obute w niewyszukane sandały. Ich kompetentne
dłonie chwilowo spoczęły w bezruchu. Kobiety po jednej stronie, mężczyźni po drugiej
i kręcące się wokół dziewczynki. Sześć jasnych głów. Z pewnością łączyło ich
pokrewieństwo. One musiały być matkami tych mężczyzn, a oni byli ich synami.
Dziewczynki, głośno domagające się pójścia na plażę, do której prowadziła skalista
ścieżka, usłyszały od babć, a później od ojców, że mają być grzeczne i ładnie się bawić.
Przykucnęły więc i zaczęły palcami i patyczkami rysować coś na piasku. Śliczne małe
dziewczynki. Nic dziwnego, skoro miały tak przystojnych antenatów.
Dziewczyna stojąca w oknie restauracji zawołała do nich:
– Podać to, co zwykle?
Jedna z kobiet potwierdziła skinieniem ręki. Wkrótce pojawiła się taca ze świeżo
wyciśniętymi sokami i kanapkami z razowego pieczywa, które wskazywały, że ludzie ci
dbajÄ… o zdrowie.
Theresa, zdawszy końcowe egzaminy w liceum, wyjechała na rok z Anglii, dokąd
zamierzała powrócić na studia. Przekazała im tę informację kilka miesięcy temu,
a w zamian otrzymywała na bieżąco wieści o postępach dziewczynek w ich pierwszej
szkole. Teraz też spytała, jak im idzie. Obie zgodnie zapiszczały, że szkoła jest fajowa.
Śliczna kelnerka pośpieszyła z powrotem do restauracji, posyłając mężczyznom uśmiech,
który sprawił, że kobiety uśmiechnęły się najpierw do siebie nawzajem, a później do
synów. Jeden z nich, Tom, powiedział:
– Nigdy nie wróci do Anglii. Wszyscy chłopcy chcą, żeby tu została.
– Głupio zrobi, jeśli wyjdzie za mąż i wszystko zmarnuje – skomentowała jedna
z kobiet, Roz, a właściwie Rozeanne, matka Toma.
Za to druga, Lil (Liliane), matka Iana, rzuciła:
– Hm, czy ja wiem...? – I uśmiechnęła się do Toma.
To ustępstwo czy przyznanie, że oni też istnieją na świecie, sprawiło, że mężczyźni
skinęli do siebie głowami, żartobliwie zaciskając usta, jakby w reakcji na często słyszaną
wymianę zdań.
– Ma dziewiętnaście lat, jest za młoda – zauważyła Roz.
– Ale kto wie, jak by się to ułożyło? – odrzekła, rumieniąc się, Lil.
Czując swój rumieniec, lekko się skrzywiła, co nadało jej twarzy łobuzerski czy też
zadziorny wyraz, na tyle niezgodny z jej prawdziwą naturą, że pozostali wymienili między
sobą spojrzenia, które nie tak łatwo było zinterpretować.
Na koniec wszyscy westchnęli i wybuchnęli szczerym śmiechem, który zdawał się
stanowić komentarz do tych niedopowiedzeń.
– Z czego się śmiejecie? – spytała jedna z dziewczynek, Shirley, a druga, Alice,
dorzuciła, naśladując krnąbrny, choć w istocie niezamierzony, wyraz twarzy babci:
– Co jest takie śmieszne? Nie widzę w tym nic śmiesznego.
Lil poczuła się skrępowana i znowu się zarumieniła.
Shirley nie dała jednak za wygraną, wciąż dopominając się uwagi.
– Co jest takie śmieszne, tatusiu?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jausten.xlx.pl

  •