[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MAY GRETHE LERUM
KAMIENNE SERCE
ROZDZIAŁ I
Okolice Kopenhagi, wiosenna, noc 1747
Nic złego jej nie spotkało. Na głowę nie spadł cios, a serca nie rozorał nóż. Lekko
tylko piekło draśnięcie na szyi, ostrze ledwie zadrapało skórę. A mimo to była zdyszana i
roztrzęsiona, jak gdyby biegła przez całą noc, jakby uciekała od czegoś, co już zdążyło
ulecieć jej z pamięci.
Podniosła wzrok na jego twarz, poszukała oczu, odnalazła je jako lekko błyszczące
wilgocią czarne gwiazdy w górze. Tu, na polanie, nie było ciemno, poświata wiosennego
nieba powinna wystarczyć, by rozróżnić rysy twarzy i barwę oczu.
Nie wiedziała, dlaczego tak trudno jej cokolwiek zobaczyć.
Johanna przymknęła oczy, chciała o coś spytać, ale splątane myśli przeszkadzały
jedna drugiej, potykały się o siebie, nie potrafiły przejść przez usta.
- Hanno moja... Krztusząc się, wydusiła coś w rodzaju odpowiedzi:
- Ta-aak...
- Czy to prawda?
- Tak... W jednej chwili ogarnął ją spokój. Miała uczucie, jakby ktoś wcześniej
przywiązał cieniutkie rzemyki do każdego mięśnia i ścięgna jej ciała, do serca
również. I do każdego cala skóry. A potem, niewidzialny, pociągał za nie, śmiejąc się z jej
skurczów i mimowolnych drgnięć. Teraz wszystkie więzy pękły.
- Ravi, to naprawdę ty? Uśmiechnął się, choć w pytaniu zabrzmiał nieco cierpki ton.
- Tak, to ja. I jak, żono, jednak cieszysz się, że mnie widzisz? Delikatnie oparła głowę
o znajome twarde ramię.
- Tak, Ravi, bardziej niż przypuszczasz. Czuła przepływającą przez niego radość.
Ramiona nagle ożyły, ręce
napawały się jej bliskością, wreszcie delikatnie sięgnęły do czoła Johanny.
Widziała teraz każdą linię ciała, wszystkie rysy twarzy. On się nie zmienił. Obciął co
prawda włosy w sposób, jakiego przedtem nie widziała, a zapadnięte policzki odrobinę się
wyrównały. Dostrzegła parę nowych zmarszczek wokół ust i w kącikach oczu.
Ale czarne oczy były takie same. I usta, narysowane takimi samymi liniami jak w
twarzy małego Benjamina, tyle że usta synka były bardziej miękkie.
Tulił ją coraz mocniej. Johanna pozwoliła, by szum w uszach na moment ją zatopił, by
krew płynęła jak chciała, zdumiewająco bez oporu.
Wysunęła dłoń, dotknęła jego szczęki. Zaczęła pełznąć po jej zarysach, odnalazła owo
zawsze ciepłe miejsce u nasady włosów na karku, w którym jego ciemna czupryna dopiero się
rodziła w postaci miękkich jak puch loków.
To on.
Tak, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Właściwie z obojętnością przyjęła
okrzyk, który dotarł do jej uszu:
- Pomocy! Ravi, pomóż mi, on się wyrywa! W głosie Marji nie było strachu, tylko
gniew i zniecierpliwienie. Ravi odwrócił głowę, zmrużył oczy, spoglądając w półmrok.
Bez szczególnego zainteresowania spostrzegł, że mężczyzna rzeczywiście nie stoi już jak
skamieniały wśród zwieszających się gałęzi leszczyny.
Błysnęło bielą, gdy na wargach Raviego pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- Zostaw go, Marjo! On nie jest nam potrzebny. Zatrzeszczały drobne gałązki, inny
trzask sprawił, że Johanna zadrżała. Oto pękła przepiękna cienka jedwabna suknia babki.
- Do stu tysięcy czarnych diabłów... nie możesz chyba pozwolić mu uciec? To
morderca!
Ravi, westchnąwszy, puścił Johannę i już skierował się w dół pagórka, żeby pomóc
Marji wyplątać się z zarośli, ale ona jeszcze raz szarpnęła zdecydowanie i zaraz uwolniła się
własnymi siłami. Gdy w końcu stanęła przed nimi, jedwab przypominał gałgan, którym zbyt
długo bawiły się koty.
Przekrzywiła głowę i przykuła ich oboje spojrzeniem.
- I jak, Johanno, czy to nie dziwne, jak prędko sprawy przyjmują nowy obrót?
Johanna czuła, jak wargi jej sztywnieją, i żałowała, że babka nie oszczędziła sobie
tego ostatniego triumfu. Z drugiej jednak strony... O wiele gorzej znosiła upokorzenia aniżeli
odrobinę dobrodusznej ironii i pewność siebie Marji.
- Wiem. Miałaś rację. Marcello to oszust, nigdy nie powinnam była...
- Szsz... zapomnij o tym, to już minęło. Wracamy do domu.
- Wracamy? Ale...
- Jedziemy do domu, Johanno. Twoje dokumenty są gotowe, wszystko załatwione.
Wypływamy jeszcze przed świtem.
- W jaki sposób... Ale... nie, to niemożliwe! Mar ja podeszła do niej, ucałowała jak
małe dziecko w policzek, a po chwili kokieteryjnego wahania pocałowała też Raviego.
- Wracacie do domu. Załatwiłam wam miejsca na „Fortunie", Johanno. Wypływacie
jutro w nocy. Czy nie tym statkiem właśnie przypłynęłaś do Kopenhagi pierwszy raz?
Johanna ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Oczywista zdolność babki do wtrącania
się i kierowania cudzym życiem nigdy nie przestała jej zaskakiwać.
Wyjątkowo jednak tym razem potrafiła to zaakceptować.
Palce zgięły się same z siebie, odnalazły uścisk, zapomniany już tak dawno temu, a
potem już nie były w stanie oderwać się od jego gorącej, szczupłej dłoni.
Marja uśmiechnęła się szeroko, lecz zaraz twarz jej znów się ściągnęła.
- Nie powinniśmy byli puszczać Marcella wolno. Zasłużył na surową karę. I na pewno
by mu ją wymierzono.
Johanna skonsternowana kręciła głową.
- Czego on właściwie chciał? Dlaczego... chciał mnie zabić? Dlaczego? Obiecałam
mu przecież...
Urwała. Nie miała pojęcia, ile Ravi może wiedzieć, a przede wszystkim, ile zniesie.
Marja popatrzyła na porośniętą mchem ziemię.
- Najwyższy czas odejść stąd, zanim naprawdę zrobi się jasno. Porozmawiamy
później. Thilla na nas czeka.
- Thilla? Marja z uśmiechem pokiwała głową.
- Tak, nie mogli jej dłużej trzymać. Thilla ma potężnych przyjaciół. Johanna lekko
skinęła głową.
- Zrozumiałam to, po dzisiejszej nocy doprawdy nie mogę w to wątpić. Marjo, ciśnie
mi się na język tysiąc pytań. To było takie piękne, takie dobre... Ale co to było? Kim są
wszystkie te kobiety, które spotkały się w starym klasztorze, i w jaki sposób je poznałaś?
Marjo, czy to naprawdę krąg czarownic?
Marja otarła twarz i na wpół się odwróciła.
- Otrzymasz odpowiedź na każde swoje pytanie, Johanno, ale nie wszystko naraz.
Teraz nie ma na to czasu.
Musisz mi zaufać i zachować to, co widziałaś, dla siebie.
Johanna wolno skinęła głową. O dziwo, bez trudu mogła złożyć obietnicę milczenia,
ów niesamowity widok, który oglądała ze swej kryjówki, wydawał się bowiem teraz jakby
wyjęty ze snu, był niczym przepiękna lewa strona tego koszmaru, który utkał dla niej
Marcello.
Ręka Raviego delikatnie przyciągnęła ją do siebie. Ruszyli przez polanę, potem przez
zagajnik. Weszli między jeszcze gęściej rosnące drzewa, przebrnęli przez niewielką rzekę, w
końcu dotarli do drogi. Niczym za sprawą cudu zaledwie po przejściu kilkuset kroków ich
oczom ukazał się powóz.
Stangret powitał Marję i wpuścił ich do zamkniętej, nieco zniszczonej karety.
Babka nasunęła szal na twarz, oświadczając, że ma zamiar trochę się zdrzemnąć.
Uśmiechała się przy tym niemądrze i Johanna nie mogła się powstrzymać przed
powiedzeniem starszej kobiecie kilku ostrych słów. Ona i Ravi nie byli wszak młodą
zakochaną parą, która wybrała się na przejażdżkę.
Musiała jednak wszystko babce wybaczyć, bo oczy Marji lśniły od niepohamowanej
radości, jaką sprawiał jej ich widok, naprawdę się cieszyła.
Johanna uświadomiła sobie, że chyba zna już powód, dla którego tak długo znosiła
wszystkie impertynencje Marji: babka była osobą, która od pierwszej chwili, bez zadawania
pytań, broniła Raviego.
Już wtedy, gdy jako bardzo młody chłopak przybył do Lyster, właśnie Marja zdobyła
sobie zaufanie obcego dziwaka. Broniła go nawet wówczas, gdy Johanna z całego serca go
przeklęła i kazała mu się wynosić.
Johanna wtuliła się w Raviego, pragnąc ze wszech miar upewnić się, że nie jest to
kolejna fantazja, kolejny sen, który będzie musiała odpędzić, zanim sprawi jej zbyt wielki ból.
Znajome twarze wokół stołu, ruchliwe ręce, chude, nie zawsze całkiem czyste,
sięgające po kawałki chleba albo sos z mąki i marchwi. Oczy, w których pojawiał się tak
ciepły blask w świetle ognia z pieca i zachodzącego słońca. Długi stół, wytarty opierającymi
się o niego łokciami przy poczesnym miejscu i koło stołka, na którym zwykle siadywała
Thilla.
Johanna czuła, jak twarda kula, tkwiąca jej w brzuchu, odkąd sięgnęła pamięcią,
powoli się rozluźnia.
Ravi siedział przy niej. Była to jedyna rzecz, różniąca ów posiłek w późne popołudnie
u Thilli od tuzinów podobnych chwil, jakie tu spędziła.
Widziała uśmiechy na twarzach dziewcząt, patrzyła, jak niby to przypadkiem
podchodzą do Thilli, dotykają jej zniszczonych dłoni lub gładzą po sztywnych, przetykanych
siwizną włosach. Drobna postać kobiety wypełniła całą olbrzymią kuchnię. Bez niej
panowała tu straszliwa pustka, nawet niemowlęta nieustannie popłakiwały wystraszone, nie
działała też na nie uspokajająco obecność policji i żołnierzy, wchodzących i wychodzących
bez końca w nieprzerwanym poszukiwaniu czegoś, o czym tak naprawdę nie mieli pojęcia.
W ciągu jednego krótkiego przedpołudnia wszystko wróciło do poprzedniego stanu.
Thilla była z powrotem w domu.
I żołnierze więcej nie przyszli. Przysłano tylko nieliczną delegację, która zwróciła
wszystkie zarekwirowane rzeczy, żądając w zamian jedynie podpisu i oświadczenia Thilli.
- To niewiarygodne - szepnęła Johanna, wysłuchawszy opowieści Thilli.
- To, na Boga, nie mogło ułożyć się inaczej! Przecież tym dobrym mężczyznom z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]