[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MAY GRETHE LERUM
ROZSTAJNE DROGI
ROZDZIAŁ I
Votndalen w Âl, maj 1745
Biegła, tak jak gdyby stary gospodarz z Royse, lensman i wszystkie demony Raviego
deptały jej po piętach. Gnała przez zagajnik, a gałęzie w tę majową noc wyciągały się do niej,
próbując ją powstrzymać. Przedzierała się przez gęstwinę, lecz nie to wymagało największego
wysiłku. Gorzej było z tymi gałęziami, które zaciskały się wokół jej serca, z każdym krokiem
grożąc, że nie pozwolą iść dalej. A ona nie mogła zawrócić. Ravi musiał zrobić to sam. Gdy-
by go nie usłuchała, gdyby nie uciekła, równałoby się to ze śmiercią.
Ucieczka nie była dla Heleny niczym nowym.
Pokonała kamienny mur i wreszcie znalazła się w dole przy rzece. Svarteberg wznosi-
ła się nad nią wielka i potężna. Z kryjówki za niedużym wzniesieniem nie widziała już miej-
sca, w którym Ravi odgonił ją od siebie. Co on zamyślał?
Te piekielne kmiotki, przeklęci chłopi! Dlaczego mu nie uwierzyli? Dlaczego nie wy-
ciągnęli swoich tłustych bab z łóżek i nie wybiegli z chałup, unosząc pod pachą po zasmarka-
nym dzieciaku?
Helena zazgrzytała zębami i mocno wczepiając się palcami w skalną półkę, zaczęła
schodzić w dół ku wodzie. Rzeka płynęła rwącym nurtem, padało już od wielu dni, a nie były
to zwykłe wiosenne krople, lecz prawdziwe lejące się z nieba strumienie.
Czuła pod stopami rozmiękłą, gliniastą ziemię, lepką i śliską.
Jakby ku przestrodze poślizgnęła się i ziemia usunęła jej się spod nóg. Zaniosła się
krzykiem, lecz zaraz urwała, przygryzając wargę. Mocno przytrzymywała się rękami, a mimo
to przed oczami pobielało jej ze strachu przez tę sekundę, kiedy wisiała nad rozszalałą rzeką i
słyszała leniwy plusk ziemi wpadającej do wody. Podciągnęła się w górę, worek na ramio-
nach zakołysał się, lecz ramiona okazały się dostatecznie silne i wytrzymałe, by wydźwignąć
ją aż do punktu, w którym znalazła nowe oparcie dla stóp. Zwinnie i sprężyście przekręciła
się w bok i wcisnęła na solidny występ w skale. Musi przejść przez rzekę, musi znaleźć się po
drugiej stronie, choć przecież i tam nie będzie całkiem bezpieczna.
Wielki księżyc zawisł nad szczytem, przydając sytuacji jeszcze większego dramaty-
zmu. Oświetlona jego zimnym blaskiem olbrzymia góra zdawała się chylić ku ludziom, jakby
za moment miała się zawalić.
Helena wiedziała, że nic takiego się nie stanie, Ravi o tym nie wspominał. Widział na-
tomiast lawinę, masę ziemi i kamieni, połamany las i urwisko. To wszystko poruszy się tej
nocy i pogrzebie bezmyślnych chłopów, którzy wznieśli swoje domostwa pod osłoną szczytu.
Znalazła się już na dole. Szum rzeki działał teraz wręcz usypiająco. Zimna wilgoć bi-
jąca od przełęczy ponad nią oblepiała twarz niczym lepka maź. Helena starym zwyczajem po-
trząsnęła głową, żeby odrzucić włosy w tył, lecz włosy zostały u Raviego.
Poczuła lód w brzuchu, wiedziała, że to płacz grozi jej zadławieniem.
Ale Helena nie płakała od wielu lat. Tylko przy Ravim.
Nie ustawała, przedzierała się dalej na drugą stronę rzeki. Przemoczona była teraz już
do pasa, znalazła bród, ale zalany. Sama nie wiedziała, w jaki sposób udawało jej się przeska-
kiwać z kamienia na kamień pośrodku rwącego nurtu, maleńkie wysepki wśród mas wody nie
zapewniały stopom oparcia. Zdecydowała się jednak, wkładając w to, co robi, całą swoją siłę
woli, i cudem udało jej się uniknąć porwania przez bystry prąd. Na środku rzeka sięgała jej
kolan. Helena była przekonana, że woda zwali ją z nóg, gdy stąpała na wyślizganych okrą-
głych kamieniach. Zanim jednak zdążyła się zastanowić, znalazła się już na drugim brzegu,
gdzie teren był bardziej płaski i nie tak śliski jak tam, skąd przyszła. Wkrótce mogła ruszyć
szybciej, a potem zgięta wpół pobiegła przez pole ku zagajnikowi.
Wtedy usłyszała głosy.
Z początku nie śmiała się obrócić, dźwięk tych głosów brzmiał w uszach niczym bicie
dzwonów obwieszczających nadejście zarazy lub syk płomieni ognisk zwiastujących nadej-
ście złych wieści.
To teraz! Ach, dobry Jezu, teraz nadejdzie lawina!
Helena skryła się za grubym pniem drzewa i zmęczona zsunęła worek z ramion. W
ustach pojawił się smak krwi, otarła wargi rękawem kurtki, zrozumiała, że najwidoczniej
sama tak mocno je zagryzła.
Tu w dole panowała ciemność i cisza. Obróciła się wolno, przeszukała wzrokiem teren
wznoszący się na drugim brzegu; był jej obcy, nie bardzo potrafiła się zorientować, gdzie się
rozstała z Ravim. Ale zaraz potem znów rozległy się głosy, jakieś dziecko krzyczało ze stra-
chu.
Wsłuchiwała się aż do bólu w uszach, wpatrzona w czarną sylwetkę góry, czekając, aż
dotrze do niej huk osuwającej się ziemi. To chyba on musiał tak wystraszyć ludzi?
Nagle drgnęła. Z początku myślała, że to jedna z tych białoczerwonych plam, które
wywołane wysiłkiem tańczyły jej pod powiekami, ale ta wśród wiosennej nocy migotała żół-
to.
Ogień!
Zmrużyła oczy, piekące od spływającego z czoła potu, ale nie, to nie przywidzenie.
Krzyki dobiegały teraz jeszcze wyraźniej. Tam daleko, na drugim zboczu doliny, akurat tam,
skąd przybiegła, tam, u stóp góry, płonęła chata.
- Na wszystkie piekielne...
Osunęła się na ziemię, przytrzymując drzewa. Co to może być?
Nagle ujrzała, jak od płonącej chaty odrywa się niewielki płomyk. Na ten widok
chciała się prawie przeżegnać, płomień biegł przez pole, jakby miał nogi, kierując się w tę
stronę, gdzie niebieski mrok skrywał drugie gospodarstwo.
Małe światełko odnalazło prostą drogę przez pola. Patrzyła na nie i wreszcie zrozu-
miała. To jakiś człowiek niósł płomień, biegł ile sił w nogach, jak najdalej od płonącej chału-
py.
To Ravi podłożył ogień!
Wąskie wargi Heleny rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. Nawet w obliczu grożącej
katastrofy nie mogła nie podziwiać jego pomysłowości. Zaraz jednak uśmiech zastygł jej na
ustach, wiedziała przecież, co to oznacza. Ravi uciekł z aresztu, nad głową wisiał mu wyrok,
a teraz oskarżą go jeszcze o podłożenie ognia!
Chyba że lawina zejdzie naprawdę.
I w tym momencie Helena po raz pierwszy dopuściła do siebie tę możliwość: Ravi
mógł się mylić.
Może nie będzie żadnej lawiny. Może to wszystko są tylko szaleńcze wizje, zrodzone
w jego obłąkanym umyśle.
Nie spuszczała wzroku z niedużego płomienia. Zmarzniętymi rękami sięgnęła po wo-
rek, mocno przycisnęła go do siebie. Wieczór wkrótce przemieni się w noc i ciemność jeszcze
bardziej zgęstnieje. To również był powód, by odpocząć w tym miejscu, zaczekać.
Ognik zatrzymał się, zniknął.
Helena nie śmiała nawet mrugnąć okiem.
I znów się pojawił, przy węgle domu.
Usłyszała nowe krzyki, dźwięk pękającego szkła.
Trzasnęły drzwi, ludzie nawoływali się, teraz docierało to do niej już wyraźnie.
- Pali się! Pali! Pożar!
Helena wręcz z zadowoleniem skinęła głową, gdy ognik znów oderwał się od płomie-
ni, jednak wśród okrzyków przestrachu zaraz dały się słyszeć również gniewne głosy. Krowy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]