[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MAY GRETHE LERUM
NOCNA WĘDRÓWKA
ROZDZIAŁ I
Parafia Lyster, pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1742
Na cmentarzu ludzie kręcili się przy nagich nagrobkach, gęsiego albo grupkami
podchodzili do mogił najbliższych i oddawali cześć zmarłym, zapalając świece albo czyniąc
święte znaki. Z ust wydobywały się obłoczki pary, osiadając na brodach i wąsach w postaci
lodowych kryształków.
Kobiety nosiły czarne peleryny albo grube kożuchy. Niektóre miały na sobie okrycie z
brunatnych skór niedźwiedzich albo też wilczych czy lisich. Pomimo uśmiechów na twarzach
trzęsły się z zimna, przytupywały nogami w ciężkich zimowych butach. Wtulone w matki i
babki dzieci szukały kieszeni albo silnej dłoni, która ogrzałaby zmarznięte rączki. Ludzie
spędzili w wielkim kamiennym kościele trzy godziny. W uszach niczym odległy szum wciąż
rozbrzmiewał im monotonny głos pastora. Pochylali się nad grobami, ten i ów odmawiał
długą modlitwę, inni spieszyli dalej, gdy tylko w powietrzu zawisł znak krzyża, a oczy
przymknęły się na tyle, ile trwa zaczerpnięcie oddechu.
W domu czekały zastawione stoły i zapalone światła.
Był wieczór pierwszego dnia świąt, a któż by chciał się ociągać w taką noc i później
iść samotnie przez wieś pogrążoną w mroku?
Zmierzch czaił się już w górach.
Trzeszczące drewno ostrzegało, że wraz z ciemnością nadciągnie mróz, a słońce wciąż
było bardzo daleko. Wąziutki ciemny pasek pośrodku białej płaszczyzny zapowiadał, że
chłód, który jeszcze przed Nowym Rokiem nagle zamknął ludzi w skrzypiących objęciach,
całkiem poskromi zielony fiord.
Kobietą, która oderwała się od życzliwej gromadki i pozwoliła powozowi odjechać,
była Johanna Bendiksdatter Karlsgard. Jej matka Amelia poklepała tylko córkę po policzku,
gdy Johanna oświadczyła, że chce sama wybrać się piechotą na blisko godzinny powrotny
spacer do domu, żeby pomyśleć i poczuć świeże powietrze oczyszczające umysł. Była już
mimo wszystko prawie dorosła. Od wielu lat pracowała u boku Marji i podobnie jak ona
miała dobrą rękę do chorych. W dodatku odziedziczyła po babce jej śmiałość, choć było też w
niej coś z ostrożności matki. Właśnie owa ostrożność często sprawiała, że Hanna zamykała
się w sobie i uciekała od twardych spojrzeń ludzi. Ale duchów się nie bała.
Obejrzała się przez ramię, kiedy już wyszła poza drogę. Śniegu prawie nie było,
jedynie ciężkie grudy szarego lodowego błota zamarzły w twardą niczym kamień skorupę,
pokrywającą zeszłoroczne kępy trawy, której nikt nie skosił i nie zebrał do stodoły.
Pod nogami jej trzeszczało, zmarznięte źdźbła w lodowej szacie nie mogły się miękko
uginać.
Hanna najbardziej się bała, że ludzie, którzy dostrzegą ją zmierzającą ku urwisku
poniżej cmentarza, odgadną, dlaczego tam idzie. Dlatego zboczyła i poszła trochę wyżej.
Przystanęła na zboczu, zapatrzona w fiord, jakby chciała podziwiać widok, dopóki światło
dzienne całkiem nie zniknie.
Słyszała cichnące głosy ludzi wracających z kościoła, turkot odjeżdżających wozów,
kroki skrzypiące po zmrożonej drodze. Wkrótce wierni zniknęli za zakrętem, pozostawiając
kościół w samotności.
Dźwięk dzwonów wśród gór zdawał się kruchy, a zarazem mroczny. Wreszcie i on
ucichł.
Zmierzch był teraz jasnobłękitny.
Hanna czekała, czuła, jak mróz szczypie palce, a ramiona skrzyżowane na piersi
pobudza do drżenia.
Czapka naciągnięta na brązowe włosy wywoływała swędzenie, lecz ani to, ani mróz
nie potrafiły sprowadzić myśli na inne tory.
Obiecała babce, że przyjdzie tu dziś wieczorem. Przyrzekła, że w niewielkim
zagłębieniu na zboczu położy garść suszonych owoców dzikiej róży.
W każdy pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia od wyjazdu Marji mała Hanna
dotrzymywała obietnicy.
Nikt inny nie postawił nogi przy tym grobie, nie oznaczonym i przeklętym. Kiedyś, za
dawnych czasów, było to najświętsze miejsce wikińskiego wielmoży. Kiedyś w tej ziemi
chowano potężnych wodzów i ich żony. Spoczywali tu owinięci w piękne materie, z całym
dobytkiem, narzędziami i łodziami, które mieli zabrać w ostatnią podróż.
Może i Rein się do nich przyłączył. Może dawny bóg, którego imienia nikt już nie
śmiał wymówić, ulitował się nad wyklętymi.
Hanna z czułością zacisnęła palce na pomarszczonych owockach w kieszeni. Kłaczki
na końcu kłuły, ale dzika róża wydawała z siebie zapach, który budził sympatię i czynił
wyschnięte kulki pięknymi. Mar ja nauczyła małą Hannę, jak się z nimi obchodzić, by
zachowały aromat, a nasionka życiodajną siłę. Do tej pory jednak żadne nie wykiełkowało.
Grób leżał równie pusty latem, jak i zimą. Hanna leciutko zadrżała. W lecie na kamienistej
łączce nad urwiskiem widać było plamę gołej ziemi.
Grób Reina odstraszał nawet trawę.
Ale nie ją.
Za dużo wiedziała o bólu, jaki łączył się ze śmiercią tego przeklętego.
Jedenaście lat, nieskończenie długi czas...
Tego lata, strasznego lata pełnego koszmarów, była jeszcze dzieckiem, niedużą,
lekkonogą dziewuszką. Trzy kobiety znaleziono uduszone, czwarta niemal cudem zdołała
ujść z życiem. Tą czwartą była jej babka, Marja Oppdal, pani na Vildegard, dawna władczyni
Wdowiej Zagrody. Teraz dworem, który nosił nazwę Karlsgard, rządziła jej córka Amelia.
Ona i jej mąż Bendik otrzymali go w darze zaraz po ślubie, chociaż Marja wciąż była silna i
młoda. Hanna niewiele wiedziała o losach babki, rozumiała jednak, że życie tej szorstkiej
kobiety o włosach ciemniejszych niż jej własne musiało być niezwykle interesujące. A teraz,
kiedy Marja przekroczyła już pięćdziesiątkę, nie zasiadła przy ogniu, żeby odpocząć, jak
robiła większość ludzi w jej wieku. Opuściła wieś. Ale nie popłynęła jedną ze swoich szkut
do Bergen, by tam kupić srebro, kryształ i dobrą wódkę, jak czyniły inne panie z wielkich
dworów. O, nie, Marja miała do załatwienia sprawę w wielkim świecie, w miejscach, które
Hanna mogła odwiedzać, jedynie wodząc palcem po pożółkłych kartach mapy.
Daleko na Wschodzie za wielkimi miastami i królestwem Danii leżał kraj, gdzie ludzie
żyli w bogactwie, o jakim tutaj się nie śniło. Wielkie zamki, ulice brukowane złotem, potężny
Ojciec, który tu na ziemi odgrywał niemal rolę Boga. Hanna dość się naczytała o tym
baśniowym królestwie, by zazdrościć babce jej przygody. Nie należało jednak zapominać, po
co Mar ja tam pojechała. Gdzieś na tamtej ziemi był jej syn, a przynajmniej jego grób. Niemal
całe życie przeżyła, tęskniąc za tym chłopcem, bliźniaczym bratem Amelii, nieznajomym
wujem Hanny.
Może w tym roku powrócą do domu.
A może nie.
Marja wyjechała przed dwoma laty. Dwa lata temu zabrała Hannę do siebie i wyznała
jej prawdę o dzikiej róży.
Niestety, Hannie nigdy nie powiodła się sztuka, którą Marja opanowała. Jej kwiaty
nigdy nie zdołały przeżyć w glinianym naczyniu, a nasionka ginęły wraz z liśćmi na
drzewach. Z nadejściem Bożego Narodzenia zostawały tylko suche wyschnięte owocki, a na
brunatnych odnóżkach, które każdej jesieni tak troskliwie sadziła, nie chciał zakwitnąć żaden
kwiat.
Ale przed jedenastoma laty widok róż wywołał wzburzenie wśród ludzi, gdy po
świątecznej mszy popatrzyli daleko przez pola. Delikatne, barwne płatki były niczym krew
pomieszana ze śniegiem. Zachowały świeżość, jak kolor na ustach Marji.
Róże wśród śniegu na grobie mordercy.
Jedynie Hanna wiedziała, że Rein nie spoczywa w tej mogile samotnie.
W dalekiej podróży towarzyszył mu także nie narodzony syn.
Nigdy nie mówiła nikomu o dziecku, które tak niespodziewanie zamieszkało w jej
ciele. Sądziła, że kobieca moc dawno ją opuściła, tak była zmęczona i spięta, a lato, kiedy
Rein zjawił się w wiosce, zmieniło się w koszmar. Nie wierzyła, że to on jest mordercą, lecz
jednocześnie zbyt wiele śladów dowodziło jego winy. Mimo to dała się wciągnąć w jego grę,
wykorzystywała go, odkrywała nowy żar we wszystkich swoich czynach i pragnieniach.
A potem go zabili.
Niedużo później zbrodniarz zacisnął łańcuszek wokół szyi Marji. I fakt, że życie ocalił
jej syn skazanego na śmierć, czarnooki Ravi, niezwykły chłopiec, przy którym ludzie czuli się
jak owce na wąskiej skalnej półce nad przepaścią, było czymś w rodzaju łaski.
Marja opowiedziała wnuczce o wszystkim. Mówiła o Sophii, która nie zdołała
wywiązać się ze swojej części umowy małżeńskiej, przez co groziło jej niebezpieczeństwo, że
zostanie wyrzucona za drzwi, równie uboga i bezbronna jak wówczas, gdy przybyła do
wioski. Młoda kobieta, ostatnia żona karczmarza, igrała z mocami, których nie znała, lecz
wreszcie dosięgła ją sprawiedliwość. Miała na sumieniu trzy ludzkie istnienia, a może cztery.
Marja z trudem przełknęła ślinę i ostatnią część historii opowiedziała zachrypniętym
szeptem:
- Musiałam to komuś wyznać. Jesteś już dość dorosła, Hanno. Być może zrozumiesz...
Wydaje mi się, że już wtedy wszystko zrozumiałaś.
- Tak strasznie się bałam, babciu. Ravi... szedł za mną. Przestraszył mnie... i Erlenda.
Myślałam... Zmusił mnie, żebym wyjęła lekarstwo z twojej szafki, babciu.
Powiedział, że to sprawa życia i śmierci. Twojego życia! Byłam pewna, że użyje leku,
by zabić. Że jest takim samym potworem jak jego ojciec...
Przygryzła wargę, wystraszona zerknęła na Marję, wszak babka kochała tego obcego,
którego inni posądzali o to, że jest mordercą. Hanna poczuła, jak płoną jej policzki.
Babka nie dostrzegła rumieńca, nawet nie drgnęła, słysząc nie przemyślane słowa
wnuczki.
- Tak, ci obdarzeni zdolnością widzenia budzą grozę. Ale Rein był inny. On...
Nie znalazła odpowiedniego słowa. Hanna mrugała tylko przejęta, gładząc babkę po
ręce.
- Nie chciałam tego dziecka. Byłam w szoku. Ja... prawie się cieszyłam, kiedy umarło.
Tak spokojnie i cicho, że nie poczułam nawet nic poza kilkoma skurczami w brzuchu.
- To chyba jeszcze nie było dziecko - powiedziała dziewczyna z oczami pełnymi łez
[ Pobierz całość w formacie PDF ]