[ Pobierz całość w formacie PDF ]
May Grethe Lerum
ZAMIEĆ
Andreas
Bergaheim
1581-1651
Andreas
Bergaheim syn
zm. 1645
Elsebet
zm. 1645
Liv Bergaheim
1639-1685
Jorand
Meisterplass
ok. 1621-1672
zm. 1645
Mogens
Skanke
ok. 1612-1685
Maria
Livsdatter
1651-1727
Randar
Meisterplass
ok. 1645-1727
Joril
Meisterplass
1655-1672
Johannes Peter
Skanke
1674-1674
Sunniva
Skanke
1674-
Bjornar
Gurvin
ok. 1669-
Justitian
Revelin
1688-1711
Marja
Meisterplass
1687-
Karl
Oppdal
1684-1722
Ellinor
ok. 1686-1721
Bjorn Gurvin
1693-1693
Bjorn Gurvin
1694-1696
Syn
Karl Martin
Oppdal
1704-
Amelia
Oppdal
1704-
Bendik
Tvendestein
1702-
Johanna
Karlsgard
1722
ROZDZIAŁ I
W
górach Sogn, między Lyster i Lom, początek kwiet-
nia 1731
Dwie postaci poruszały się niczym zlodowaciałe śnież-
ne bałwany. Dopiero teraz, w ostrym świetle poranka,
można było w ich twarzach rozróżnić ludzkie rysy. Jeden
z wędrowców, niższy i młodszy, nosił wielką futrzaną
czapę naciągniętą głęboko na oczy. Śnieg i szron wczepia-
ły się w sierść futra, tworząc duże bryłki lodu, które po-
dzwaniały niczym członki kościotrupa, kiedy chłopiec śli-
zgał się na wygładzonych kamieniach.
Drugi był znacznie wyższy, o ile chłopiec przypominał
zziębniętego lisa, to ten był niczym biały niedźwiedź. Też
miał naciągniętą głęboko futrzaną czapkę, ale gołe ręce
próbował nieustannie ogrzewać pod wilczurą. Ubrania
obu zesztywniały od zamarzniętej wilgoci, przy każdym
kroku połatane skórzane spodnie trzeszczały jak długo nie
smarowane tłuszczem buty. Byli ubrani ciepło, nawet jak
na tę wędrówkę poprzez wymarłe, smagane wichrem góry.
Niewielu ludzi wyruszyłoby w taką drogę wczesną wio-
sną, zwłaszcza w tym roku, gdy nawet najbardziej niecier-
pliwi kupcy postanowili poczekać jeszcze parę tygodni.
Niebo wisiało nad nimi szare i ciężkie, mimo że świa-
tło dnia zdecydowało się już przedrzeć przez chmury. Szli
godzinę albo i dwie od chwili, gdy kaszląc wydostali się
z jamy, wygrzebanej pod wielkim kamieniem.
9
Obaj mieli na nogach rakiety śnieżne z jeleniej skóry
i wierzbowych witek, ale wyższy mężczyzna przewracał
się nieustannie, bo za dnia powierzchnia śniegu stawała się
mniej twarda.
Potrzebowali dziesięciu dni, żeby dojść aż tutaj. Nie
przejmowali się zamiecią w najdzikszych partiach gór, od-
mrożone palce u rąk opuchły i zrobiły się szare, bolały do-
tkliwie, gdy tylko wsuwali je pod ubranie, żeby się rozgrzać.
Chłopiec, który mógł mieć piętnaście, szesnaście lat,
szedł wyciągając nogi i podtrzymywał ojca za każdym ra-
zem, kiedy ten tracił równowagę.
Przyglądał się uważnie jego twarzy pod oblodzonym
futrem czapki. Widział, że rany są zaognione i zaczynają
ropieć. Brązowe oczy zrobiły się matowe i spoglądały na
świat obojętnie.
- Wstawaj! Wstawaj, ojcze, nie możesz tak tutaj leżeć!
Jest dzień, musimy iść dalej, to przeprawimy się przez
Turtagro jeszcze za widoku!
Ojciec spoglądał w górę na szare, zimne niebo. Sinym
językiem oblizywał spękane wargi, na które spadło kilka
płatków śniegu.
- Diabli wiedzą, Ravi... czy nie byłoby lepiej, gdybym
tu został...
- Wstawaj!
Rozkaz chłopca brzmiał ostro i nieustępliwie, ale w je-
go niesamowitych oczach tliła się desperacja. Włosy miał
pod futrzaną czapą półdługie, potargane, młoda twarz le-
piej znosiła zimno niż twarz ojca, może dlatego, że chło-
pak dostał lepszą czapkę, a poza tym w drodze zawsze
bardzo starannie wycierał każdą kroplę wilgoci.
Ujął ojca pod pachy, zwinne dawniej, muskularne cia-
ło tamtego przypominało teraz tuszę zaszlachtowanego
zwierzęcia. Ojciec wymyślał i klął, ale głos mu się łamał.
10
Zaciskając zęby, chłopak przywrócił go do pozycji stoją-
cej, a potem zaczął sznurować jego śnieżną rakietę, która
się rozwiązała.
- Zgubiłeś coś? Worek jest otwarty. Nie możemy ni-
czego zgubić! Gdzie jedzenie?
Ojciec chwiał się. Rozciągały się przed nimi białe pust-
kowia, pozornie bezkresne, ale daleko stąd, poza krawędzią
szarej mgły, znajdują się jakieś ludzkie siedziby. Trzeba mi-
nąć przysypane śniegiem pasterskie szałasy i mleczarnie za
tamtymi wzniesieniami, miejsca, gdzie latem można ukraść
kubek jeszcze ciepłego mleka.
Trzeba przebrnąć przez położoną poniżej dolinkę, przez
mokradła, przez zagajniki górskich brzóz i wierzbiny.
Potem zacznie się schodzenie stromo w dół i przy
odrobinie szczęścia w ciągu dnia czy dwóch mogą dotrzeć
do najwyżej położonych zagród Fortun.
Jeśli kamienne osypiska nie okażą się niemożliwe do
przejścia teraz, w okresie ostatecznej rozprawy wiosny
z zimą.
Jeśli nogi ojca ostatecznie nie zawiodą.
Ravi czuł w ustach ciepły smak krwi. Wiedział, że zu-
żył większość swoich sił. Że on sam wkrótce może paść
na ziemię i z mętnym wzrokiem leżeć, pozwalając się pie-
ścić zimnemu śniegowi, dopóki nie wyda ostatniego
tchnienia. Nie zdoła dźwigać ojca przez całą tę długą,
trudną drogę, jaką jeszcze mają przed sobą. W gruncie rze-
czy nie był silnym ani dobrze zbudowanym chłopcem, ra-
czej chudym, ale zwinnym, i kiedy przyszło co do czego,
wytrzymałym jak psia skóra.
Przeklinał tego upartego starego człowieka, który na-
ciskami i groźbą zmusił go do podróży. Ojciec był niczym
niedźwiedź, prawdziwy olbrzym, kiedy dawniej napinał
mięśnie ramion, był w stanie rozerwać rzemienną przepa-
11
[ Pobierz całość w formacie PDF ]