Lerum May Grethe - Córy Życia - 15 Dzień Się Budzi, May Grethe Lerum - Córy Życia KOMPLET

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MAY GRETHE LERUM
DZIEŃ SIĘ BUDZI
ROZDZIAŁ I
Meisterplassen, jesień 1722
Zawsze kiedy tamte obrazy wracały do niej w myślach, policzki zaczynały jej płonąć.
Wstyd, który odczuwała, był czymś więcej niż tylko skrępowaniem młodej dziewczyny na
wspomnienie spotkania sam na sam. Amelia miała trudności z oddychaniem, ani przez mo-
ment w ciągu swego długiego dnia pracy nie czuła się bezpieczna. W każdej chwili mogły się
pojawić mdłości, a wstyd spadał na nią znienacka, towarzyszył jej niczym czarny, przerażają-
cy cień wzdłuż każdej drogi, którą podążała.
Po nocach wspomnienia wyrywały ją ze snu, dopadały w każdym momencie, gdy tyl-
ko zaczynało jej się wydawać, że jest choć odrobinę bardziej bezpieczna. Udręka nie ustępo-
wała.
Mogła na krótką chwilę przytulać do siebie swoją półroczną córeczkę, patrząc w ślicz-
ną, żywą twarzyczkę małej Hanny, znajdowała jakiś rodzaj spokoju, coś na kształt pociechy.
Coś, co sprowadziło na świat ten cud, jakim jest dziecko, nie mogło być tylko złe i
mroczne, niebezpieczne i haniebne!
Zdarzało się, że zaciskała zęby i przestawała przejmować się swoim sumieniem. Zda-
rzało się, że myślała: Zrobiłabym to jeszcze raz. Takie chwile szaleńczej odwagi nie trwały
jednak długo, znowu pojawiało się tamto i Amelia błagała Boga o wybaczenie.
Amelia Oppdal Meisterplass była na drodze do urzeczywistnienia swoich marzeń.
Tutaj, w Sogndalsfjaeren, gdzie mieszkający nad brzegiem fiordu biedacy zajmowali
kawałek ziemi między jeziorem a osadą, Amelia znalazła swoje życiowe zadanie. Miała za
sobą długą walkę od tamtego dnia, kiedy załamana wyjechała sama z rodzinnego domu, by
spełnić przysięgę złożoną w rozpaczy. Tamtego dnia zawarła z Bogiem umowę. Oddała mu
całe swoje życie i duszę w zamian za to, by okazał jej łaskę, na którą nie zasługiwała. Popeł-
niła bowiem grzech trudny do nazwania, a skończyła przecież dopiero szesnaście lat.
Zwabiła swego przyrodniego brata do zabawy, nie przeznaczonej dla dwojga, w któ-
rych żyłach płynie ta sama krew.
Niezależnie od tego, jakie to było piękne...
Przez kilka krótkich tygodni Amelia wierzyła, że odnalazła prawdziwe szczęście. Po
całym żalu i bólu z powodu śmierci Benjamina mogła nareszcie spotkać dorosłe życie i mi-
łość w objęciach najpiękniejszego młodego mężczyzny na świecie.
Bendik...
Jej ojciec nie zdawał sobie sprawy z istnienia tego chłopca, dopóki pewnego pięknego
letniego dnia w ubiegłym roku nie stanął przed władczym panem na Wdowiej Zagrodzie i nie
powiedział:
- Jestem synem Ellinor.
Amelia wciąż pamiętała tamte chwile w piwnicy. Kroki nad jej głową, jego tak dobrze
znany glos, który brzmiał dziwnie poprzez drewniany sufit. Natychmiast jednak zrozumiała, z
czym przyszedł, słyszała, że ojciec przyjmuje oświadczenie młodego człowieka.
Ten chłopak był synem Karla Oppdala, jej ojca.
Istniały na to przekonujące dowody.
Dotychczas nikt oprócz nich dwojga nie wiedział o potajemnych spotkaniach, a teraz
już zawsze będą musieli nosić to sami niczym pulsujący wrzód w piersi.
Amelia ukryła prawdę przed wszystkimi. Nie powiedziała ani jednego słowa nawet
wówczas, kiedy odkryła, że jest w ciąży. Nie powiedziała nawet matce i ojcu, wyobrażała so-
bie, że dziecko będzie monstrum, potworem, dokładnym odbiciem tego grzechu, który popeł-
niła. Obiecała Panu wszystko, byleby tylko jej wybaczył.
No i w końcu Johanna przyszła na świat, Amelia urodziła ją w samotności, przygoto-
wana na to, że ojcostwo zostanie przypisane przywódcy mieszkających na brzegu.
Urodziła dziecko w bólach, bez niczyjej pomocy.
Nigdy jednak nie zapomni tej prawie histerycznej ulgi, kiedy po raz pierwszy otarła
krew i śluz i wpatrywała się w śliczną buzię dziecka. Córeczka była w doskonałym stanie.
Maleńki różowy aniołek, co prawda drobniutki i chudziutki, ale z siłą i wolą życia wystarcza-
jącą, by radzić sobie na przekór złym mocom tego świata.
Bóg nie tylko wysłuchał jej błagań i pozwolił, by dziecko urodziło się zdrowe. Dał jej
także Marię i Randara, którzy przybyli z otchłani śmierci. Od wielu lat nikt już nie wspominał
tych dwojga starych. Nie było ich ponad trzydzieści lat, od tamtego czasu, kiedy Randar wy-
ruszył za swoją skazaną na dożywocie żoną i zniknął na szarpanych wichrem szkierach, gdzie
znajdował się obóz dla kobiet. Żadne z nich nie chciało opowiadać, co przeżyli w ciągu tych
lat. Ale Amelia dostała dużą skrzynkę z książkami wypełnionymi pięknym pismem Marii.
- Tam jest wszystko - powiedziała babcia z powagą w oczach. Tysiące wspomnień
musiało kłębić się w głowie starej kobiety, kiedy dawała Amelii skrzynkę. - Ale nie powinnaś
czytać tego teraz. Jeszcze nie... kiedy masz tyle innych zmartwień. Powinnaś to przeczytać w
dniu, kiedy będziesz naprawdę, ale to naprawdę szczęśliwa. Sama uznasz, że czas nadszedł,
Amelio, moje kochanie...
Szczęki Amelii były sztywne i obolałe, kiedy tak leżała na posłaniu, próbując zwabić
do siebie sen.
Książki może nigdy nie zostaną przeczytane, myślała z goryczą.
Bo przecież ona nigdy, nigdy nie będzie szczęśliwa.
To niemożliwe.
Może być królową tych ludzi mieszkających na brzegu, jeśli wyjdzie za mąż za Arnto-
ra i uczyni go ojcem małej Johanny. Będzie mogła żyć dobrze, bo jej matka, Marja, zadba z
pewnością, by ludziom z Meisterplassen niczego nie brakowało nawet w najcięższe zimy. Bę-
dzie może odczuwać zadowolenie, że uratowała cudze życie, że potrafi łagodzić ludzkie bóle,
leczyć choroby.
W porównaniu z tym, co otrzymują od życia inne kobiety, i tak powinnam się cieszyć
i tańczyć, dziękować Bogu za szczęście, myślała. Dlaczego więc żyję jakby zamknięta w
czarnej zaczarowanej górze?
Dlaczego nie potrafię po prostu zapomnieć o tym, co mi ciąży, tak jak robiłam to daw-
niej?
Dlatego, że się nie przeciwstawiasz, szeptał jej w duszy jakiś glos.
Dlatego, że pozwalasz, by twój grzech stwarzał nowe grzechy...
Sama nie mogła zrozumieć dlaczego, ale zanim zdążyła się opanować, wypłakała całą
ponurą prawdę w objęciach babci. Wróciła właśnie do domu, zszokowana, przeszła przez
izbę, nie zatrzymując się przy dziecku, które płakało głodne, niespokojnie czekając na ciepłą
pierś matki. Stała pośrodku niczym upiór, czuła, że serce jej pęka. I wtedy wszystko się wyla-
ło, cały ten piekący ból, cały wstyd i poczucie grzechu wypłynęły z niej niczym strumień.
Nie mogła sobie teraz przypomnieć, czy babka nie mówiła czegoś, czy nie robiła jej
wyrzutów, nie pamiętała, że szeroka twarz dziadka Randara wyrażała jedynie współczucie i
ból.
Żadne nie powiedziało ani słowa, nie uczyniło też gestu niechęci.
Ale w chwili, kiedy zakończyła tę spowiedź, Amelia odczuła cudowną ulgę. Jakby
pęknięty wrzód zabrał też ze sobą wszystkie złe myśli, jakby po prostu pękł i oczyścił się. Z
lekką głową, ale z zapłakanymi oczyma poszła tego wieczoru do swego pokoju. Sama nie
wiedziała, kiedy jej to przyszło do głowy, ale w którymś momencie utraciła cały rozsądek i
podążyła za głosem, który coraz wyraźniej wołał ją bez słów. Niczym dźwięki fujarki gdzieś
w głowie.
Fujarki Bendika.
Powiedział: Chodź!
Miała odwagę spojrzeć mu w oczy tylko przez jedną jedyną sekundę, to wtedy on na-
zwał ją po raz pierwszy siostrą. To słowo w jego ustach miało gorzki smak, Bendik stał i dy-
gotał, a bukiet kwiatów rozsypał się u jego stóp, stał tak i mówił do niej „siostro”, ściskając
przy tym jej dłonie.
Wciąż jeszcze ją kochał.
- A więc przyszłaś... mimo wszystko. Myślałem, że nie będziesz chciała, tak wtedy
ode mnie uciekłaś...
Amelia oddychała głośno jak ktoś, kto zaraz zacznie płakać.
- Musimy porozmawiać - mówił Bendik wciąż tak samo cicho. - Musimy zrozumieć...
może wybaczyć...
Ona potrząsnęła głową, włosy przesłoniły jej twarz, dopóki wiatr znowu ich nie odgar-
nął. Oczy błądziły po spokojnej tafli wody daleko od brzegu. Nigdzie żadnego ludzkiego gło-
su. Nigdzie żywej duszy. Ale biedni mieszkańcy brzegu są tutaj niedaleko, mieszkają w swo-
ich mrocznych chatach, najbliższa należy do Arntora.
Bendik śledził jej wzrok. Wiedział, kim jest Arntor, słyszał, że młoda znachorka jest
jego narzeczoną i że właśnie niedawno urodziła mu dziecko.
Poczuł piekący ból w sercu, dobrze znany ból.
Co jednak mógł powiedzieć, on, który sam ma żonę? Co prawda dziecko, o którego
zachowanie przy życiu Amelia tak walczyła, nie jest jego, ale czyż nie jest to taka sama spra-
wa jak z nią i tym jakimś Arntorem?
I jeszcze się dobrze nie otrząsnął z szoku, poszedł znowu do lasu, gdy tylko kwiaty zo-
stały przekazane chorej żonie. Chciał być sam, chciał myśleć. Chciał się zastanowić, co po-
wie, jeśli Amelia jeszcze raz stanie przed nim, gotowa słuchać.
No i oto jest.
Ale Bendik nie był w stanie wykrztusić z siebie niczego rozsądnego, nie pamiętał
słów, które zamierzał jej powiedzieć. Z największym wysiłkiem panował nad sobą, starał się,
by ręce mu nie drżały, a głowa pozostała chłodna. Nie miał odwagi patrzeć na nią tak długo,
była zbyt ładna, zbyt pociągająca, zbyt... jego. Amelia skrzyżowała ręce na piersi, nagle po-
czuła zimny powiew od fiordu, chociaż lato było długie i słońce ogrzewało ziemię i wodę
przez wiele tygodni. Bendik wiedział, że Amelia drży, musiał bardzo nad sobą panować, by
jej natychmiast do siebie nie przytulić, nie ochronić przed chłodem, który sprawił, że dostała
gęsiej skórki. W głębi duszy jednak odgadywał, że wiatr nie ma z tym nic wspólnego.
- Wejdźmy do środka - powiedziała Amelia cicho. - Może chcesz zobaczyć moją izbę
chorych?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jausten.xlx.pl