[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALISTAIR MAC LEAN
LALKA
NA
ŁAŃCUCHU
Rozdział pierwszy
- Za kilka minut będziemy lądowali na lotnisku Schiphol w
Amsterdamie.
Miodopłynny, jednostajny głos holenderskiej stewardesy był
dokładnie taki sam jak w każdej z wielu europejskich linii
lotniczych.
- Proszę zapiąć pasy i zgasić papierosy. Mamy nadzieję, że lot
był dla państwa przyjemny i jesteśmy pewni, że równie
przyjemnie spędzą państwo swój pobyt w Amsterdamie.
Podczas przelotu rozmawiałem krótko z tą stewardesą.
Urocza dziewczyna, ale skłonna do pewnego nieuzasadnionego
optymizmu w swoim poglądzie na życie w ogólności, toteż nie
mogłem zgodzić się z nią, co do dwóch spraw: lot nie był dla
mnie przyjemny i nie przewidywałem, żebym przyjemnie
spędził mój pobyt w Amsterdamie. Lot nie był dla mnie
przyjemny, ponieważ żaden lot nie sprawiał mi przyjemności,
odkąd przed dwoma laty silniki DC 8 nawaliły zaledwie w parę
sekund po starcie, doprowadzając do odkrycia dwóch rzeczy, że
pozbawiony napędu odrzutowiec ma ślizgowe właściwości
bloku betonu oraz że chirurgia plastyczna może być bardzo
przewlekła, bardzo bolesna, bardzo kosztowna, a czasem nie
bardzo udana. Nie przewidywałem też, żeby mi było
przyjemnie w Amsterdamie, chociaż jest to bodaj
najpiękniejsze miasto na świecie, z najbardziej przyjaznymi
mieszkańcami, jakich można gdziekolwiek znaleźć. Po prostu
sama natura moich służbowych podróży za granicę
automatycznie wyklucza cieszenie się czymkolwiek.
Kiedy wielki DC 8 linii KLM - nie jestem przesądny, każdy
samolot może spaść z nieba - schodził w dół, rozejrzałem się po
jego zapełnionym wnętrzu. Zauważyłem, iż większość
pasażerów najwyraźniej podziela moje przeświadczenie, że
latanie jest absolutnym obłędem ci, którzy nie posługiwali się
swoimi paznokciami do wydłubywania dziur w kaelemowskiej
tapicerce, siedzieli odchyleni do tyłu z przesadną nonszalancją
albo też gawędzili z pogodnym wesołym ożywieniem dzielnych
ludzi, którzy idą na śmierć z dowcipem na uśmiechniętych
ustach takich, co mogli beztrosko machać ręką pełnym
podziwu tłumom, kiedy ich wózek zajeżdżał pod gilotynę.
Krótko mówiąc, dosyć dobry przekrój rasy ludzkiej. Wyraźnie
praworządni. Zdecydowanie nie zbrodniczy. Zwyczajni, nawet
nijacy.
Chociaż może to jest niesprawiedliwe - znaczy się to, że
nijacy. Ażeby ktoś się kwalifikował do tej raczej niepochlebnej
oceny, muszą istnieć jakieś porównawcze punkty odniesienia,
uzasadniające jej zastosowanie; na szczęście dla reszty
pasażerów, w tym samolocie znajdowały się dwie osoby, przy
których każdy wyglądałby nijako.
Obejrzałem się na tę parę, siedzącą o trzy rzędy za mną po
drugiej stronie przejścia. Ten mój ruch nie mógł zwrócić na
mnie uwagi, ponieważ większość mężczyzn, mających owe
osoby w zasięgu wzroku, nie robiła właściwie nic innego od
startu z lotniska Heathrow, tylko im się przypatrywała; dlatego
też niepatrzenie na nie byłoby właśnie prawie gwarantowaną
metodą zwrócenia na siebie uwagi.
Po prostu dwie dziewczyny siedzące obok siebie. Prawie
wszędzie można spotkać dwie dziewczyny siedzące razem, ale
trzeba by poświęcić najlepsze lata życia na znalezienie takich
dwóch jak te. Jedna o włosach czarnych jak skrzydło kruka,
druga olśniewająca platynowa blondynka, obydwie ubrane,
wprawdzie skąpo, w minisukienki - brunetka w białą,
jedwabną, blondynka cała w czerni, obydwie zaś obdarzone, o
ile można było dojrzeć - a można było dojrzeć całkiem sporo -
figurami, które jasno wykazywały, jak olbrzymie postępy
poczyniły nieliczne wybrane przedstawicielki płci żeńskiej od
czasów Wenus z Milo. Nade wszystko były uderzająco piękne,
ale nie tym mdłym i pustym rodzajem niedojrzałej urody, która
wygrywa konkurs o tytuł Miss Świata; osobliwie do siebie
podobne, miały delikatnie ukształtowaną budowę kostną,
czyste rysy i niewątpliwie cechy inteligencji, dzięki którym
pozostałyby piękne nawet w dwadzieścia lat po tym, gdy
zwiędłe wczorajsze Miss Świata od dawna już zrezygnowałyby z
nierównego współzawodnictwa.
Blondynka uśmiechnęła się do mnie uśmiechem zarazem
figlarnym i prowokacyjnym, ale przyjaznym. Posłałem jej
beznamiętne spojrzenie, a ponieważ początkującemu
chirurgowi plastycznemu, który nade mną pracował, nie
całkiem się udało dopasować obydwie strony mej twarzy,
mojemu beznamiętnemu spojrzeniu wyraźnie brakuje zachęty -
mimo to jednak uśmiechnęła się do mnie. Brunetka trąciła swą
towarzyszkę, która zerknęła na nią, spostrzegła karcące
zmarszczenie brwi, skrzywiła się i przestała uśmiechać.
Popatrzyłem w inną stronę.
Byliśmy teraz niespełna dwieście jardów od końca pasa
startowego i aby oderwać myśli od prawie całkowitej pewności,
że podwozie rozleci się; gdy tylko dotknie nawierzchni,
odchyliłem się do tyłu, przymknąłem oczy i zacząłem rozmyślać
o obydwu dziewczynach. Przyszło mi do głowy, że bez względu
na wszelkie moje niedostatki nikt nie mógłby twierdzić, że
dobieram sobie współpracowników bez uwzględniania
pewnych estetyczniejszych aspektów życia. Maggie, owa
brunetka, dwudziestosiedmioletnia, pracowała ze mną od
przeszło pięciu lat; wybitnie inteligentna, metodyczna,
staranna, dyskretna, niezawodna, prawie nigdy nie popełniała
błędów, w naszym zawodzie nie ma czegoś takiego, jak osoba,
która nigdy nie popełniała błędów. Co ważniejsze, lubiliśmy się
z Maggie od lat, a to jest niemal podstawowy element tam,
gdzie chwilowa utrata wzajem mego zaufania i współzależności
może mieć konsekwencje nieprzyjemnej i trwałej natury; o ile
mi jednak wiadomo, nie lubiliśmy się nadmiernie, to, bowiem
mogłoby być równie fatalne.
Belinda, dwudziestodwuletnia blondynka, paryżanka, pół
Francuzka, pół Angielka, wykonująca teraz swoje pierwsze
zadanie operacyjne, była dla mnie prawie zupełną niewiadomą.
Nie zagadką, po prostu nieznaną jako ludzka istota; kiedy
Sureté wypożycza komuś jednego ze swoich agentów, a właśnie
wypożyczyła mi Belindę, załączane akta owego agenta są tak
wszechstronne, że żaden istotny fakt z życia czy przeszłości
owej osoby nie jest tam pominięty. Wszystkim, co zdołałem
dotychczas zaobserwować na płaszczyźnie osobistej, było to, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]